Poruszające świadectwo szefa kuchni Oblackiej Przystani o Biegu Festiwalowicza
Bieg Festiwalowicza. Niby z pozoru fajna zabawa, niby z pozoru tylko bieg, ale trasa odzwierciedlała całe moje życie od początku aż do teraz… Dlaczego?
Publikujemy świadectwo Tobiasza Króla, szefa kuchni Oblackiej Przystani, który pobiegł w Biegu Festiwalowicza w czapce kucharskiej przyklejonej do czoła i z patelnią w ręce:
Bieg zaczął się od skoku do wody, tak jak podczas chrztu kapłan zanurzył mnie w Duchu Świętym. Fantastyczne uczucie czystości i jedności już od samego początku! Po wyjściu z wody kawałek asfaltem i leśnymi ścieżkami przy OCM – to właśnie ten moment, kiedy rodzice prowadzili mnie przez moje życie, czyli łatwo, przyjemnie, bez trosk.
Następnie pojawiła się przeszkoda w lesie, którą była bariera i trzeba było się na nią wdrapać. To ten moment, kiedy zacząłem podejmować decyzje sam w swoim życiu. Mogłem iść brzegiem, mogłem środkiem – i to w tym miejscu wpadłem w błoto.
Głębiej i głębiej… Pamiętam wiele swoich decyzji, przez które brodziłem w życiowym bagnie po uszy, nie jeden raz próbując odbić się od dna. Nieraz ktoś wyciągnął rękę i mi pomógł, ale ja znów wskakiwałem w to błoto jeszcze głębiej, nie ucząc się na błędach.
Udało mi się wydostać z błota i można było iść lekkim strumykiem. Tak, pamiętam dokładnie te dni mego życia, kiedy podejmowałem próby naprawy wszystkiego i powoli mogłem zmyć błoto z mego ciała, serca i duszy. Po to, by znów wejść w tunel, który był kolejnym etapem biegu, ale widziałem w nim światło – to Światło, które po dzień dzisiejszy jest ze mną i prowadzi mnie ku lepszemu.
Nareszcie prosta! Już biegnie się ładnie, aczkolwiek wbiegam na obszar wycinki lasu – to ten moment, kiedy spojrzałem na swoje serce całe w ranach od grzechów, złych decyzji i braku wyciągania dobrych wniosków.
Kiedy po kilku kilometrach zbliżyliśmy się do góry, która wydawała mi się nie do przejścia, pomyślałem o rachunku sumienia i życiowej spowiedzi, kiedy trzeba było przyznać się do wszystkiego, co oddzieliło mnie od Boga. Chwyciłem więc linę i wspinałem się do góry tam, gdzie czekał mnie ostatni kilometr, może dwa.
Gdy byłem już na górze i widziałem z oddali budynki OCM-u, wiedziałem, że dam radę, że jest nadzieja, że wcale nie jestem taki zły, jak wierzyłem. Ostanie metry przy ogromnym wiwacie i wsparciu setek wspaniałych, pięknych ludzi dały mi do zrozumienia, że nieważne, który będziesz na mecie – ważne, że do niej dotrzesz.
Amen!